niedziela, 20 października 2013

Rozdział 1 - Pierwsze straty

     Znów siedziałam przy kuchennym stole. To dziwne. Spędzałam przy tym stole więcej czasu niż w swoim własnym pokoju. Nie wiem, od czego to zależało. Cały dom miał podobny wystrój. Pomieszczenia nie były duże, ale za to wilgotne i trudne do ogrzania. Jednocześnie pokoje były jasne. Jedyne kolory jakie można było w nich znaleźć to kremowy, biały, zielony, beżowy, żółty. Zimne powietrze zaciekle konkurowało z jasnym wnętrzem i jakimś ciepłem, swojskością, która emanowała ze starych ścian, wąskich schodów i okien sięgających od połowy wysokości ściany do ziemi (tylko na piętrze). Typowy irlandzki domek ze skrzypiącą podłogą i kominkiem w salonie. Nic specjalnego, dla większości, ale dla mnie coś niesamowitego, pięknego, mojego i kojarzącego się ze słowem dom.
 Więc czym różniła się kuchnia od reszty mojego domu?
 Było to drugie najcieplejsze miejsce, zaraz po salonie. Przesiadywanie w kuchni dawało także możliwość myszkowania po szafkach i w lodówce, a także łatwego zdobycia czegoś smacznego. No i kuchnia stanowiła niejakie centrum domu. Tutaj rodzice wchodzili, gdy wracali z pracy (Aportowali się w ogródku. Ktoś w końcu by ich zauważył, gdyby robili to na ulicy przed domem.), tutaj przylatywały wszystkie sowy, te z listami i te z Prorokiem. Tutaj zaczynał się i kończył każdy dzień. To wszystko sprawiło, że kuchnia stała się pewnego rodzaju centrum mojego domu.
 Tak oto siedziałam przy bielonym, drewnianym stole i przygryzając końcówkę pióra, odpisywałam na list mojej najlepszej przyjaciółki, Emily.
 Emily Mosley była Krukonką na tym samym roku co ja. Poznałyśmy się tak, jak chyba większość uczniów Hogwartu: w pociągu. Przez przypadek trafiłyśmy do tego samego przedziału, a kolejny przypadek sprawił, że dzieliłyśmy go z drugoklasistami. Chcąc nie chcąc, zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać. Okazało się, że Emily pochodzi z arystokratycznej rodziny, rodu Mosleyów ze Staffordshire. Z kolei ja reprezentowałam ówczesne „nowe pokolenie”, czyli byłam dzieckiem z małżeństwa mieszanego. Jak wiadomo, niektóre tradycjonalne rody miały z tym problem. Nie dotyczyło to jednak Emily. Jako dzieci z kompletnie różnych środowisk zaczęłyśmy się przyciągać na zasadzie przeciwieństw: Emily ciekawiło to, jak żyje zwyczajna czarodziejska rodzina w małym mugolskim miasteczku, a mnie intrygowało życie wpływowych magów z dziada pradziada w ich potężnych dworach.
 Podczas opowiadania rodzinnych historii wypłynął temat Tiary Przydziału. Tak się składało, że nie miałam wybranego domu, do którego chciałabym trafić. Moja mama była Krukonką, a tata Gryfonem. Oboje zgodnie twierdzili, że będą ze mnie dumni niezależnie od tego, do którego domu zostanę przydzielona. I tak oto miałam szansę, jako jedna z niewielu, podejść do Ceremonii Przydziału z jakimś takim wewnętrznym spokojem i akceptacją. Tak się jednak nie stało. Cała rodzina Emily od wieków trafiała do Ravenclawu, więc i ona tego chciała. Panna Mosley była jedyną osobą, którą znałam w całym ogromnym Hogwarcie, więc zapragnęłam trafić do tego samego domu co ona. Chciałam tego do momentu, kiedy Harry Potter został przydzielony do Gryffindoru. Wtedy pojawiły się we mnie wątpliwości. Oczywiście wiedziałam, kim był Chłopiec, Który Przeżył. Kto tego nie wiedział? I z pewnością jakaś część mnie chciała go bliżej poznać, ale wydaje mi się, że to nie o to chodziło. Kiedy jedenastoletnia wersja mnie patrzyła, jak Harry zmierza ku stołowi Gryfonów, który wyje i wiwatuje głośniej niż jakikolwiek stół wcześniej, pojawiła się we mnie jakaś chęć zostania Gryfonką. Nagle przypomniały mi się wszystkie rzeczy, które opowiadał mi tata o szlachetności, odwadze i sprawiedliwości Gryfonów. I zaczęło to do mnie przemawiać o wiele bardziej niż mądrość, spryt i inteligencja. Kiedy wyczytano moje nazwisko, ruszyłam w stronę Tiary Przydziału z głośno bijącym sercem. Tiara dotknęła moich włosów i usłyszałam: „Niezła z ciebie mieszanka. Lew i orzeł. Ogień i woda. Ale Ravenclaw?... To byłoby marnotrawstwo!” A potem: „GRYFFINDOR!”. Ktoś zdjął Tiarę z mojej głowy, a ja ruszyłam oszołomiona w stronę Gryfonów. Gryfonów, którzy wiwatowali tak samo głośno jak wtedy, kiedy szedł w ich stronę Harry Potter. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.
 Emily trafiła oczywiście do Ravenclawu. Tak skończyła się historia naszych przydziałów. Ale nasza przyjaźń przetrwała. I chociaż czasem dostawało się nam od naszych domów za przyjaźnienie się z „wrogiem” (szczególnie podczas meczów quidditcha), to ogólnie posiadanie przyjaciółki w innym domu miało sporo plusów. Wymieniałyśmy się notatkami i wypracowaniami, gdy nie miałyśmy razem lekcji. Wymieniałyśmy się również plotkami, jak przystało na dziewczyny.
 Ale nie dlatego przyjaźniłam się z Emily. Ona była po prostu wspaniałą osobą. Rozumiała mnie jak nikt inny, była radosna, energiczna i przebojowa. Przy tym niezwykle odważna. Z kolei ja miałam skłonności do wycofywania się, byłam raczej spokojna i czasem brakowało mi śmiałości. Niekiedy żartowałyśmy, że powinnyśmy zamienić się miejscami: ona powinna być Gryfonką, a ja Krukonką.
 Dzisiaj jakoś wyjątkowo nie szło mi odpisywanie na jej list. Emily, jak zwykle ostatnio, opisywała postępy w swojej relacji z Johnnym Malvernem, przystojnym Ślizgonem.
 Emily, no cóż, była piękna. Miała jasną, gładką cerę, długie falowane czarne włosy i ciemnoniebieskie oczy. Podobała się chłopcom od czwartej klasy. Miała tak wielu chłopaków, że ciężko mi było ich wszystkich spamiętać. Z kolei ja nigdy nie miałam żadnego, ale moja przyjaciółka mawiała, że ja trafię od razu na tego jedynego, kiedy ona ciągle trafia na jakiś kretynów. Wielką uciechę sprawiało mi udzielanie jej porad sercowych czy naśmiewanie się z niej i jej byłych.
 Ale nie dzisiaj.
 Dzisiaj nie mogłam wykrzesać w sobie żadnego zainteresowania jej przyszłym chłopakiem. Czułam się wręcz poirytowana tym listem. Dlaczego właściwie? Bo miałam wrażenie, że moja przyjaciółka kompletnie zignorowała moje problemy.
 Nie, to nie było wrażenie.
 Opisałam jej dokładnie całą sprawę z Komisją Rejestracji Mugolaków. To, że moja mama chce załatwić to po swojemu, a tata wydawał się brać to na poważnie, chociaż nic nie powiedział. I przede wszystkim, że ja się niepokoje, że mam złe przeczucia.
 W odpowiedzi dostałam jedno zadnie: „Twoja mama na pewno to załatwi, nie martw się.”
 Zazgrzytałam zębami i jednym gwałtownym ruchem zgniotłam pergamin, na którym próbowałam pisać.
 To przecież nie chodzi tylko o mnie! Jak można rozprawiać o chłopaku, o jego wyglądzie, o tym co powiedział i co mógłby powiedzieć, kiedy w Proroku wciąż donoszą o kolejnych morderstwach, atakach dementorów i tej jakiejś Komisji? Czy Emily nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje?
 Wstałam od stołu, nie mogąc znieść natłoku emocji, które nagle we mnie wezbrały. Objęłam się ciasno ramionami i podeszłam do okna. Akurat padało.
 Chociaż „akurat” nie było zbyt dobre określeniem. „Akurat” sugerowało, że coś niecodziennego albo rzadkiego wydarzyło się właśnie w tym momencie, kiedy na to spojrzałeś. A deszcz w Irlandii był czymś tak codziennym, normalnym i częstym, że ludzie przestali zwracać na niego szczególną uwagę. Życie jakoś przesiąknęło deszczem. Wszyscy zawsze mieli przy sobie parasolki, płaszcze albo chociaż kurtki z kapturem. Tylko jacyś zapaleńcy nosili delikatne półbuty, reszta bez skrępowania paradowała w kaloszach, traperach, martensach, oficerkach i sztybletach. W czymkolwiek, co sprawiało wrażenie, że nie przesiąknie po pięciu minutach. Wszyscy pili dużo herbaty, whiskey, kawy i kakao (w tej kolejności), żeby się jakoś rozgrzać. Tak się żyło na Zielonej Wyspie.
 Ale, wbrew pozorom, życie tutaj nie było smutne. Paradoksalnie, Irlandczycy to bardzo wesoły naród. I do tego niezłomny. Każdego dnia, gdy budzą się rano, wyglądają przez okno, sprawdzając, czy aby przypadkiem nie świeci słońce. Chociaż dobrze wiedzą, że średnio 150 dni w roku to dni deszczowe.
 Skąd to wiedziałam? Ze swojego własnego doświadczenia.
 Moja mama pochodziła z okolic Galway, czyli jednego z największych irlandzkich miast. Moi dziadkowie byli Irlandczykami, tak samo jak ich dziadkowie. Z kolei mój tata był Anglikiem no i czarodziejem czystej krwi, przede wszystkim. Co dawało mi podwójną narodowość albo i nawet potrójną. Oczywiście, najpierw byłam czarownicą. To do tego świata należałam, tak jak należeli moi rodzice. Magia była czymś oczywistym. Ale zaraz potem byłam Irlandką. To tu był mój dom, tu się wychowałam i świadomość tego, że należałam do irlandzkiego narodu była dla mnie ważna.
 Kiedy tak stałam, rozmyślając nad swoim istnieniem i wpatrując się w siną zasłonę deszczu, zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Gdzieś na horyzoncie pojawił się czarny punkt. Pomimo siekającego równomiernie deszczu był dobrze widoczny, chociaż nie mogłam określić jego kształtu. I widziałam wyraźnie, że zmierza w moim kierunku.
 Pierwsze o czym pomyślałam, to dementorzy. A drugie, to śmierciożercy.
 Poczułam, jak strach łapie mnie za gardło. W panice sięgnęłam do kieszeni w poszukiwaniu różdżki. Ale jej nie znalazłam. Zapewne została w mojej sypialni. I tak oto po raz pierwszy w życiu pożałowałam, że nie mam jej przy sobie. Nie miałam już czasu, aby biec po nią na górę. Mogłam tylko stać i wpatrywać się w ulewę i groźny kształt, zastanawiając się, co zrobię, jeśli to faktycznie będzie coś niebezpiecznego.
 To coś było coraz bliżej i bliżej. Jeśli świeciłoby słońce, mogłabym rozpoznać już jego kształt, ale nie świeciło i kontury wciąż były niemiłosiernie rozmazane. Czułam, jak moje serce zaczyna przyśpieszać.
 Wtedy właśnie niezidentyfikowany obiekt wleciał w moje pole rozpoznawalnego widzenia i okazał się sową.
 Czując się jak idiotka, zaczęłam pośpiesznie otwierać okno.
 Zwierzę wleciało do środka, rozpryskując dookoła kropelki deszczu. Usadowiło się na kuchennym kranie i otrzepało piórka z gracją, znów mocząc połowę kuchni.
 Akurat w tej chwili cieszyłam się, że nie mam przy sobie różdżki, bo byłam skłonna skrzywdzić to głupie ptaszysko.
 Ze złością odwiązałam list od nóżki sowy i nie zważając na jej oburzone pohukiwanie, wyrzuciłam ją z powrotem na deszcz. Następnie zamknęłam dokładnie okno i sięgnęłam po szmatę. Jedną ręką zaczęłam ścierać wodę z kredensu, a drugą trzymałam kopertę.
 Wyglądała bardzo oficjalnie. Była zaopatrzona w jakieś zaklęcie ochronne, bo deszcz jej nie tknął. Adresowana była do „Pani Sophie Bairre Reed”. Odwróciłam list, chcąc zobaczyć nadawcę. W jednej sekundzie rozpoznałam pieczęć Ministerstwa Magii.
 Rzuciłam list na stół tak gwałtownie, jakby mnie oparzył.
 Doskonale wiedziałam, skąd dokładnie przyszedł.
 Czując się, jakbym za plecami miała śpiącego smoka, prędko dokończyłam wycieranie blatu i podłogi, a potem czym prędzej opuściłam kuchnię.

~*~

  Do czwartej siedziałam jak na szpilkach, czekając na powrót rodziców. Moje mięśnie były napięte jak postronki tak długo, że co jakiś czas łapały mnie skurcze. Byłam bliska wbiegnięcia do kuchni i rozerwania tej przeklętej koperty, żeby w końcu dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi. Chciałam to po prostu wiedzieć. Mniej ważna była dla mnie faktyczna powaga listu. Mógł nie znaczyć nic i mógł znaczyć bardzo wiele. Nieważne! Chciałam w końcu się dowiedzieć, na czym stoję. Na czym wszyscy stoimy.
 Kiedy rozległ się charakterystyczny trzask aportacji, zerwałam się z fotela i wpadłam do kuchni.
 Tak jak się spodziewałam, pierwsza przyszła mama.
 Zamykała właśnie za sobą drzwi i strząsała wodę z długiego płaszcza. Przez chwilę walczyłam ze sobą, chcąc zachować pozory obojętności, ale nie miałam na to siły. Nie czekając, aż mama zrobi kolejny krok, chwyciłam kopertę i wyciągnęłam rękę w stronę swojej rodzicielki.
 — Mamo, list — powiedziałam drżącym z emocji głosem.
 Ona nie odpowiedziała. Po prostu odebrała mi kopertę z śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy.
 Miałam wrażenie, że czyta go całą wieczność. Obserwowałam czujnie jej twarz, chcąc dostać najmniejszą wskazówkę, co do treści. Ale moja mama wyglądała jak posąg. Kiedy w końcu skończyła, jej twarz wciąż nie wyrażała absolutnie nic.
 — I co? — ponagliłam.
 Ona nie odpowiedziała. Po prostu oddała mi list.
 Chwyciłam pismo zachłannie i zaczęłam czytać.

            Szanowna Pani Reed!
            W związku z Pani niejasnym statusem krwi tzw. „ mugolskim” zostaje Pani wezwana na przesłuchanie przed Komisję Rejestracji Mugolaków w celu ustalenia pochodzenia Pani zdolności magicznych.
           Przesłuchanie odbędzie się 29 sierpnia bieżącego roku o godzinie 12.00.
           W razie niestawienia się na przesłuchanie podjęte będą wobec Pani surowe represje.
           Z wyrazami szacunku,
           Mafalda Hopkirk

           URZĄD REJESTRACJI MUGOLAKÓW
           Ministerstwo Magii


 Odłożyłam list na stół z mieszanymi uczuciami. Tak, to było oburzające. To całe „ustalanie pochodzenia zdolności magicznych”, ale przecież mogło być gorzej, prawda? Mogli wsadzić mamę do więzienia, mogli zarządzić zniszczenie jej różdżki, mogli zrobić wszystko. A to przesłuchanie, to przecież nic strasznego.
 ― To chyba nic takiego, nie? ― rzuciłam, spoglądając na mamę.
 Ta pokręciła głową, zdejmując płaszcz.
 ― Poczekajmy na tatę ― odpowiedziała, wychodząc na korytarz, aby odwiesić płaszcz.
 ― Ale... ― zaczęłam.
 ― Po prostu poczekajmy na tatę ― powtórzyła z naciskiem, tym razem ucinając wszelkie dyskusje.
 Tak więc czekałyśmy.
 Czekałyśmy, siedząc przy stole w kuchni i pijąc herbatę. Tata się spóźniał. Najpierw godzinę, potem drugą, a potem trzecią. Byłyśmy już mocno zdenerwowane, a ten list wciąż leżał na stole między nami. W tamtej chwili bardziej przypominał mi jadowitego węża. Syczącego.
 Z letargu wyrwał mnie gwizd czajnika. Kolejną herbata. Podniosłam się, okrążyłam stół i zaczęłam parzyć tą głupią herbatę. Ręce trochę mi się trzęsły, ale byłam w stanie nad tym zapanować. Odczuwałam z tego powodu niejaką dumę. Zwykle łatwo ulegałam emocjom.
 I wtedy rozległ się donośny trzask. A następnie dźwięk tłuczonego szkła. Spojrzałam w dół. Pod moimi nogami spoczywały resztki szklanki, którą przed chwilą trzymałam. Zapominając o różdżce, spoczywającej na stole, rzuciłam się na podłogę i zaczęłam zbierać szkło, kalecząc sobie palce. Wyrzucałam ostatni kawałek, kiedy do domu wszedł mój tata. Nawet nie zdjął płaszcza. Wpadł do kuchni i obrzucił nas spojrzeniem. Podniosłam się z klęczek, zawieszając na nim wzrok. Ojciec milczał jeszcze przez chwilę, po czym wypowiedział jedno słowo:                          
 ― Azkaban.
 Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.
 ― To wszystko tylko na pokaz ― rzucił tata gniewnie, machnąwszy ręką w stronę wezwania. ― Nie da się pomyślnie przejść tego przesłuchania. Jeśli nie udowodni się, że jest się spokrewnionym z chociaż jednym czarodziejem, to zostaje się skazanym za kradzież magii. I trafia się do Azkabanu.
 ― Co?! To przecież... ― chciałam coś powiedzieć, ale nie zdążyłam.
 ― Nie ma to czasu, Abigail ― uciął ojciec. ― Mama musi uciekać. Teraz ― oznajmił, patrząc mamie w oczy.
 A ona skinęła głową. Po prostu.
 Tata zerwał się z miejsca, chwycił różdżkę i zaczął zataczać nią kręgi, mamrocząc jakieś zaklęcia. Mama też wstała i zaczęła przywoływać swoją różdżką ubrania, koce, jedzenie i spory turystyczny plecak. Kuchnia zatętniła magią.
 Ale ja miałam wrażenie, że zaraz się rozpłacze.
 ― Co wy robicie?! Przemyślcie to! Nie możecie tak nagle podejmować takich decyzji! Mama nie może wyjechać! ― krzyczałam, ale moi rodzice nie zwracali na mnie żadnej uwagi.
 Nim zdążyłam się zorientować, plecak był już wypchany po brzegi najróżniejszymi przedmiotami od ubrań, przez naczynia, po namiot. Z pewnością było w nim więcej rzeczy, niż fizycznie powinno się tam zmieścić.
 Wtedy mama wyszła z kuchni, a tata zaczął dorzucać do plecaka przedmioty, których nie podejrzewałam o znajdowanie się w naszym domu. Zauważyłam mapę, kompas i fałszoskop.
 Mama wróciła po krótkiej chwili, ale nie wyglądała już jak moja matka. Miała na sobie dżinsy, bluzę z kapturem i trapery. Wyglądała jak mugol.
 ― Masz już chyba wszystko. Pamiętaj, trzymaj się mugolskiego świata. Tam będziesz bezpieczna ― powiedział tata, wręczając mamie plecak. Ta zarzuciła go sobie na ramię i sięgnęła po różdżkę, która leżała na stole i włożyła ją do kieszeni luźnej bluzy.
 Czułam, że tracę grunt pod stopami, a całe dotychczasowe wyobrażenie o świecie znika. Moja mama miała właśnie odejść, ukryć się, zostawić nas. Kto wie, na jak długo?  Wszystkie zasady, reguły, przestały obowiązywać. Teraz, mogłam spodziewać się wszystkiego.
 Łzy zaczęły płynąć mi po twarzy, ale nawet nie usiłowałam tego ukryć.
 ― James, masz pilnować Abby, rozumiesz? ― rzekła z naciskiem mama, wpatrując się intensywnie w tatę. Ten skinął jedynie głową.
 Pocałowali się krótko, ale z uczuciem. Nie byłam nawet w stanie poczuć się zawstydzona z tego powodu. Moje życie się rozpadało. Jakie znacznie miało to, że moi rodzice całują się na moich oczach?
 I dopiero przyszła kolej na mnie. Mama objęła mnie i przycisnęła do piersi, gładząc po włosach, jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką. Już nie mogłam dłużej się powstrzymywać. Wybuchłam płaczem. Czułam się, jakby miało pęknąć mi serce.
 ― Bądź dzielna, Abby. Dacie sobie radę beze mnie. Pamiętaj, bądź dzielna. Kocham cię ― mówiła, ale ja nie byłam w stanie odpowiedzieć, wstrząsana łkaniem. 
 A potem mama puściła mnie i wyszła. Słyszałam jej kroki na ścieżce w ogródku. A chwilę później donośny trzask towarzyszący teleportacji. Potem dom ogarnęła cisza.

________
 Z poprzedniej wersji nie zostało prawie nic. Ale jestem zadowolona z tej zmiany. Pierwsze rozdziały to te, które szczególnie chciałam zmienić. No i się udało ;)
 Zaległości wciąż nadrabiam wszędzie, gdzie mogę, więc wybaczcie mi zwłokę z komentowaniem.

6 komentarzy :

  1. Ten odcinek pojawił się w obserwowanych ^^. Więc od razu weszłam i postanowiłam się odezwać ;).
    Pierwszy fragment właściwie najmniej mi się spodobał z całości. Za dużo streszczenia jak na jeden raz. Chyba lepiej byłoby te informacje o przyjaciółce dawkować spokojnie. Ja wiem, że mogła mieć takie refleksje przy tym liście, ale jednak bardzo szybko wyłożyłaś ten wątek, a w sumie o tej historii przydziału do domu mogłaś wspomnieć obszerniej np. w pociągu, kiedy bohaterki mają na sobie różne kolory szat, albo coś w tym rodzaju. Tak samo jej uczucia odnośnie przydziału do Gryffindoru i bycia Gryfonką - to też mogło być nieco później.
    Ale w poprzedniej wersji chyba jej nie było, tzn. Elisabeth? Ogólnie jednak idea przyjaźni z kimś z innego domu jest fajna.
    Koniec rozdziału, to znaczy moment, kiedy przyszedł list i doszło do rozstania z matką, był bardzo klimatyczny. Ciekawe, czy Abby jeszcze kiedyś zobaczy swoją rodzicielkę? W ogóle nie dziwię się, że jest taka zbulwersowana, w końcu to segregowanie ludzi na podstawie czystości krwi było bardzo krzywdzące (ale muszę przyznać, że JKR świetnie wymyśliła ten motyw, i lubię o nim czytać).
    Ciekawi mnie, jakich zmian dokonasz w odcinkach o Hogwarcie. Wybacz, jeśli troszkę się czepiałam, grunt, że ty jesteś zadowolona ze zmian poczynionych w opowiadaniu. Ogólnie myślę, że odświeżenie wyjdzie mu na dobre, miałaś długą przerwę i wracasz z nowymi doświadczeniami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje za informacje ;)
      Hym, faktycznie możesz mieć rację. Nie spojrzałam na to z tej strony i nawet do głowy mi nie przyszło, żeby to objaśnienie rozbić jakoś w czasie. A faktycznie w pociągu coś takiego by pasowało. Ale już za późno, a ja sobie tą radę zapamiętam na przyszłość ;) Nie czepiać się możesz jak najbardziej, nawet jest to wskazane, jeśli jest to konstruktywna krytyka, oczywiście ;p Piszę też po to, żeby się czegoś nauczyć.
      Tak w poprzedniej wersji nie było Emily (o nią Ci chodziło? xD). Jednak ona nie pojawiła się tak po prostu, bo fajnie mieć przyjaciela z innego domu, Emily ma ważną rolę do odegrania!
      Cieszę się, że Ci się spodobał, bo to właśnie na tym rozstaniu na dobrą sprawę chciałam się skupić.
      O tak. Po przerwie zdecydowanie lepiej się pisze ;D

      Usuń
    2. No, teraz sie chyba już nie opłaca ingerować, ale właśnie nieco mnie zaskoczyło, tak dużo szczegółowych informacji już na samym początku, a przecież Abby jeszcze nawet nie widzi koleżanki ;).
      Tak, Emily, nie wiem, skąd wzięła mi się Elisabeth, może pomyliło mi się z jakimś innym opowiadaniem, sorki. Komentowałam dość późno, a ja o takich porach nie myślę (cóż, jestem rannym ptaszkiem).
      No, ale na kolejne odcinki będę czekać. Czuję niedosyt opowiadań o 1997 roku. Niewiele ich jest, w końcu to dość trudne czasy, sama bym się ich nie podjęła nawet mimo mojego zamiłowania do mrocznych wątków (u siebie wybrałam bardziej bezpieczny do opisywania, bo niekanoniczny rok 1999, mam większe pole do popisu ^^).
      Mi też się lepiej pisze nową wersję opka niż starą ;).

      Usuń
  2. Shady Blade <3. Cholercia, tyle czasu... a pomyśleć że miałam sobie zrobić generalne porządki w obserwowanych, moje lenistwo czasami się przydaje ^^. Cieszę się, że wróciłaś i mam nadzieję, że tym razem uda ci się skończyć to opowiadanie, ja do swojego podchodzę po raz trzeci więc wiesz :D.
    Najbardziej co podobało mi się w tym opowiadaniu to to, że jego akcja toczy się w moich ulubionych czasach, czyli w momencie przejęcia Hogwartu przez Voldzia, szkoda tylko, iż w blogosferze jest takich historii strasznie mało, albo jest to głównie Dramione, na którego widok mam ochotę jebnąć się w twarz krzesłem.
    Próba aresztowania matki niewątpliwie musiała wstrząsnąć Abby, zwłaszcza, iż nikt nie liczył się z jej zdaniem. Zastanawiam się czy w ogóle zobaczy jeszcze swoją matkę, na całe szczęście ma jeszcze ojca. Z tym rejestrem mugolaków trafiłaś w samo sedno, to chyba było oczywiste, że każdy z nich trafi do azkabanu, nie było innego wyjścia. Dobrze, że przynajmniej James pozwolił odejść Sophie. W ten sposób pokazał że naprawdę ją kocha i że zależy mu na jej bezpieczeństwie. Gdyby postąpił inaczej, gdyby ukrywał ją gdzieś w swoim domu, tak jak Weasleyowie próbowali kryć Rona i gdyby Ministerstwo się o tym dowiedziało, to pewnie już nigdy w życiu już jej nie zobaczył.
    Cieszę się, że Abigail nie jest tak ograniczona, jeżeli chodzi o przyjaźń z mieszkańcami innych domów, osobiście uważam, że Gryfoni byli pod tym względem naprawdę ograniczeni. Może Ginny przyjaźniła się z Luną, ale nie zauważyłam, aby np. Harry, Ron i Hermiona byli bliżej z kimś, kto nie należał do Gryffindoru (Luna i Cho się nie liczą).
    Cóż... chyba nie pozostaje mi nic innego jak tylko czekać na ciąg dalszy, póki co zapowiada się całkiem ciekawie. I nareszcie będę miała okazję przeczytać to opowiadanie od samego początku.
    Poza tym, cieszę się, iż zmieniłaś narrację. Uwielbiam pierwszoosobówkę i ogólnie fajnie czytało mi się ten rozdział :).
    Pozdrawiam;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się z Twojej radości! ;DD Nie no - ja wychodzę z założenia, że najważniejsze to coś skończyć, a ile razy się będzie do tego zabierać to już inna bajka...
      Ja też najbardziej lubię te czasy. Bo niby wszystko działo się podczas książki, a tak naprawdę niewiele o tym napisała pani Rowling ;c A ma to ogromny potencjał! Ja też mam takie odczucia, gdy widzę Dramione ;x
      Według mnie ucieczka była jedynym racjonalnym wyjściem. I zapewniała względne bezpieczeństwo rodzinie i poszukiwanemu mugolakowi.
      Tak, to fakt, że w sumie Gryfoni jakoś odgradzali się od innych domów i mi też się to nie podobało. Dlatego właśnie chcę to jakoś przełamać i to nie tylko jedną Emily.
      Ciąg dalszy już niedługo - planuję w nadchodzący weekend. Ha, faktycznie, warto było zacząć od początku ;)
      Z narracją pierwszoosobową to jest tak, że ona była też wcześniej, ale trochę się w niej pogubiłam i teraz zamieram bardziej się pilnować. Ha, ja też ją uwielbiam <3
      Ja też Cię pozdrawiam ;*

      Usuń
  3. Widac ze sie pomylilam. Jednak jestes sadystka i meczysz abby. Ale to dobrze bo wtedy zacznie rodzic sie jej odwaga, ktora skrywala przez lata.. udowodni ze gryffindor to jej dom ;) mi sie tam podobalo wspomnienie o przyjaciolce ale chyba lepiej wlasnie by bylo to naposac jakby ja zobaczyla ale tak tez jest dobrze ;) a grant ostaatnio wylapuje wszystkie bledy ale to eobrze ;) teraz wydaj mi sie ze lepiej opisalas uczucia zwiazane z ucieczka jej mamy. Jej bezradnosc i rozpacz. Duzy plus :)

    OdpowiedzUsuń